Na prowincji, gdzie ludzie bardziej boją się deszczu w żniwa niż podatku dochodowego, intymność bywa walutą tańszą od ruskiego rubla. Przez dekady żyłem w przeświadczeniu, że płot to raczej sugestia niż granica – tam, gdzie geodeta pochylił się nad mapką, tam krecha, ale do sąsiada – jak w ogień. Tak się żyło. Przynajmniej z tymi, co nie szpiegowali.
Aż pewnego dnia – bęc! – na miejscu opuszczonego przez śmierć i czas domu, otoczonego do niedawna jedynie dziką zielenią i wspomnieniem po dawnych gospodarzach, pojawiła się ona. Sąsiadeczka. Z fasonem cygańskiej księżniczki i podejściem typu „a komu to przeszkadza?” wprowadziła się na działkę, do której prawo rości sobie pół tuzina krewnych. Ale nie moja to sprawa. Szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie – myślałem naiwnie.
Do czasu. Bo oto w pierwszy dzień znajomości usłyszałem, że wybiłem szybę w „jej” oknie. Tym samym, które od mojego płota dzieliło tyle, co oddech staruszki od prawnuczki. Niewiasta spławiona, szyba najwyraźniej zapomniana, bo już wkrótce, z pomocą męskiej siły roboczej (nie wiadomo, skąd się biorą, ale zawsze są), w miejscu jednego okna pojawiły się dwa.
Przyzwoitość? Przepisy? Zgody budowlane? A po co to komu. „Pani” zaplanowała, pan wykonał, a sąsiad miał nie przeszkadzać. I nie patrzeć.
Niestety, patrzeć zaczęto nie tylko przez te okna. Niedawno, jakby mimochodem, zawisło trzecie. Oko z obiektywem. Kamera. Wielka jak poczucie misji, skierowana prosto na moje drzwi i okno. Glonojad cyfrowy na ścianie, karmiony moją codziennością. Bez cienia wstydu, bez żenady, bez prób udawania, że to może do monitoringu buraków, a nie mojej osoby.
Rozumiem – naprawdę. Nic co ludzkie nie jest mi obce. Każdy ma swoje zboczenia. Jedni zbierają papierki po czekoladkach, inni z nabożnością czytają „Newsweeka” w wychodku, a jeszcze inni… no cóż, podglądają sąsiadów. Nie mam z tym problemu. Ale wszystko ma swoje reguły.
A najważniejszą zasadą podglądania jest to, że podglądany nie wie, że jest podglądany. W przeciwnym razie ekscytacja ustępuje miejsca żenadzie, a dreszcz emocji – policyjnemu protokołowi.
Chciałem jej pomóc. Z dobrego serca. Przysłoniłem kamerę gałązkami jaśminu. Ot, drobny gest – żeby obraz był mniej czytelny, a podglądanie bardziej pikantne. Estetyka i emocje w jednym. Ale nie przewidziałem, że sąsiadka łaknąca widoku mojego, nazwijmy to, poruszającego się po mieszkaniu zadka, jest jak kibic mundialu po odcięciu sygnału. Wystarczyła godzina mojej nieobecności, by jaśmin legł w gruzach, a widok znów był jak z pałacu im. Józefa Stalina – monumentalny i bezduszny.
Nie rozumiem jej zapału. I coraz mniej rozumiem świat, w którym trzeba bronić się przed cudzym wzrokiem we własnym ogródku. Cóż, może sąd to zrozumie. Ja już nie próbuję. Jak mawia ta niewiasta, „będzie jazda”.
—
The Uninvited Viewer
In the countryside, where people fear rain during harvest more than income tax, privacy has become cheaper than a Russian ruble. For decades, I believed a fence was merely symbolic – a line drawn by a surveyor, not a barrier to neighbourly warmth. That was true… until it wasn’t.
Then – bang! – she arrived. A neighbour, freshly moved into a house technically not hers, on land claimed by half a dozen cousins. Not my business, I thought. In my yard, I’m king.
Until the first day, when she accused me of breaking her window – the one barely half a meter from my fence. Didn’t touch it, never even noticed it. She didn’t seem too bothered though. Soon, with the help of some mysterious male force, that single window multiplied. Now I had two staring into my soul.
And then came the third – a camera. Big, bold, without shame. Watching my door. Watching my life.
I tried to help. Jasmine branches covered the lens – a gesture of mercy. Let her imagination do the work. But she, desperate for the sight of my unsuspecting behind, snapped those branches like toothpicks. Privacy shattered.
I understand obsessions. But even voyeurism has rules: the watched must not know. Otherwise, it’s no thrill — just surveillance. And soon, a court case.