W kiosku prasowym terminala autobusowego w Miami, moje buty typu saddle oxfords były nieco przetarte, a mundurek pognieciony po parnym dniu lekcji, kiedy zauważyłam coś, co mnie absolutnie przeraziło. To nie był magazyn dla dorosłych, ale coś znacznie gorszego: książka Bertranda Russella pt. „Dlaczego nie jestem chrześcijaninem”.
Nie odważyłam się jej podnieść, obawiając się, że może stanąć w płomieniach. Wychowałam się w rodzinie włosko-amerykańskiej, która od pokoleń wywodziła swoje katolickie korzenie ze „starego kraju”. Dla mnie niemal cały świat był katolicki, a choć słyszałam o protestantach – siostry zakonne opowiadały nam o reformacji, chociaż woleły termin „rewolucja” – nigdy nie spotkałam się z kimś, kto by się chwalił jawnym odrzuceniem Chrystusa.
Nie wiedziałam wtedy, że za kilka lat nie tylko odrzucę Chrystusa, ale także wszystkie nauki mojego dzieciństwa i stanę się radykalną feministką oraz zagorzałą ateistką.
Ewangelizowana przez świat świecki
Byłam uczennicą ostatniej klasy w Akademii Immaculata, kiedy nieśmiało powiedziałam jednej z sióstr o moich planach na przyszłość. Chciałam iść na University of Florida w Gainesville, gdzie miałam studiować anglistykę i urzeczywistnić moje życiowe marzenie o zostaniu pisarką.
Wyraz twarzy siostry zaciemniał, a ona wypowiedziała słowa, które miały mnie nawiedzać przez wiele lat później: „Jeśli pójdziesz na świecki uniwersytet, stracisz wiarę”.
Początkowo ta przepowiednia wydawała się zupełnie absurdalna, ale nie minęło dużo czasu, zanim zaczęła nabierać cech prawdy. Podczas moich pierwszych lat na uczelni wydawało się, że wszystkie zajęcia prowadzą ateiści, którzy byli gorliwi w ewangelizacji swoich studentów. Moi profesorowie psychologii z fajką w ustach głosili, że niebo i anioły to wytwory wyobraźni. Moi nauczyciele filozofii uważali wiarę w Boga za coś staroświeckiego, ponieważ — ich zdaniem — była ona całkowicie sprzeczna z rozumem, który uważali za najważniejszy.
W 1964 roku przybyłam na kampus jako delikatna, kościelna dziewica, ale dwa lata później byłam już pełnoprawną hipiską, noszącą wojskową torbę na gaz jako torebkę i sukienki tak krótkie, że mogły służyć jako bluzki! Kiedy ruch hipisowski przetoczył się przez kampus, z zapałem przyjęłam pustą doktrynę ruchu „Bóg nie żyje”. Radośnie odrzuciłam wszystko, co moi rodzice mieli drogie, w tym dziewictwo przed małżeństwem i abstynencję od narkotyków. Nie minęło dużo czasu, zanim niedzielna msza stała się reliktem mojego dzieciństwa, wraz z moimi pluszowymi misiami i skakanką.
Co zrobić z seksualnością?
Do ukończenia studiów mocno przywiązałam się do feminizmu, który głosił, że kobiety powinny móc realizować swoje marzenia — o ile te marzenia nie obejmowały małżeństwa i macierzyństwa. Na studiach doktoranckich moja dysertacja przedstawiała androgynię jako rozwiązanie nierówności między mężczyznami i kobietami. Stan ten, jak twierdziłam, zostanie osiągnięty, gdy rodzice zaczną wychowywać chłopców i dziewczynki w identyczny sposób. Teraz, patrząc wstecz, śmieję się, ponieważ kobieta, która napisała tę pracę, najwyraźniej nigdy nie widziała małego chłopca, który używa lalki jako broni, czy małej dziewczynki malującej szminką swojego misia.
Moje życie osobiste było napędzane przekonaniem, że istnieje coś takiego jak „wolna miłość” i że kobiety mogą wyrównać szanse z mężczyznami, jeśli będą zachowywać się jak mężczyźni, gdy chodzi o seks. To przekonanie, oczywiście, grało na rękę playboyom z kampusu, ale feministki takie jak ja wydawały się tego nie zauważać. Z perspektywy czasu wydaje się oczywiste, że wielu chłopaków, z którymi się spotykałam, chętnie odpowiadało kobietom, które były skłonne spróbować seksu bez zobowiązań.
Przemierzałam od jednego chłopaka do drugiego, próbując przekonać się, że szczęście jest tuż za rogiem. Kiedy moje związki zaczęły się rozpadać, byłam zbyt ślepa, by zobaczyć prawdę. Starałam się być wzorem dla swobodnych lekcji lat sześćdziesiątych, a jednak w głębi serca byłam wciąż małą dziewczynką, która chodziła do katolickiej szkoły i pragnęła mężczyzny, który by ją ubóstwiał i ożenił się z nią, coś całkiem tradycyjnego i bardzo „niehipowego”.
Odkrywanie, że idee mają konsekwencje
Po zdobyciu doktoratu z filozofii przeniosłam się do Atlanty i zostałam wykładowcą akademickim, gdzie prowadziłam kursy z języka angielskiego i filozofii. W tych ostatnich przedstawiałam tradycyjne argumenty za i przeciw istnieniu Boga i, chociaż profesorowie idealnie powinni pozostać neutralni w takich dyskusjach, myślę, że moi studenci nie mieli problemu z ustaleniem, gdzie stoję.
Nie chodziło o to, że próbowałam ich wprowadzić w błąd; po prostu nie widziałam przekonujących powodów, by wierzyć w Boga. Pomimo mojego dziecięcego wychowania jako katoliczki, nikt nie przygotował mnie z odpowiednim arsenałem argumentów, by bronić moich przekonań. Dlatego zaczęłam postrzegać wszechświat oczami zniechęconych, przygnębionych egzystencjalistów takich jak Jean-Paul Sartre, którzy nie wierzyli w nic transcendentnego i faktycznie twierdzili, że piekło to „inni ludzie”.
W tym czasie zmierzyłam się z niechcianą ciążą i szybko zdecydowałam, co robić. W końcu dogłębnie zbadałam kwestię aborcji na zajęciach i wydawało się dość jasne, że prawa kobiety zawsze przeważają nad prawami dziecka. Umówiłam się na wizytę w lokalnej klinice feministycznej i sądziłam, że „procedura”, jak ją nazywałam, będzie tak prosta i łatwa jak usunięcie zęba, ponieważ tak sugerowały wszystkie feministyczne tomy. W rzeczywistości aborcja okazała się jednym z najstraszniejszych momentów mojego życia, zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie, i czymś, czego doświadczałam ponownie i żałowałam przez wiele kolejnych lat. To okropne wydarzenie stało się pierwszym pęknięciem w mojej feministycznej zbroi, zmuszając mnie do zastanowienia się, czy wszystko, co ceniłam w feminizmie, było naprawdę prawdziwe.
Powrót
W moich trzydziestkach w końcu ustatkowałam się z bardzo miłym, dobrym i kochającym mężczyzną, którego poznałam podczas nauczania w Georgia Tech. Był wychowany w wierze chrześcijańskiej, ale nie miał silnych skłonności w tym kierunku i lubił czasem zagłębiać się w myśli Wschodu. Jeśli chodzi o mnie, kontynuowałam moją ateistyczną drogę, chociaż coraz trudniej było mi utrzymać pozycję.
Działy się dziwne rzeczy. Na przykład, gdy wybieraliśmy miejsce na nasz ślub, to ja zasugerowałam metodystyczny kościół w pobliżu mojego mieszkania. Powiedziałam, że to dlatego, że sanktuarium było piękne, ale dla ateisty dziwne było wypowiadanie przysięg w wyraźnie chrześcijańskim otoczeniu pełnym krzyży, witraży i pastora, który naprawdę wierzył, że to, co naucza Biblia, jest prawdą!
Gdy zaczęłam pisać jako freelancerka dla lokalnej gazety, często wybierałam tematy związane – ze wszystkich rzeczy – z religią! Nie była to zwykła religia, ale byłam przyciągana do pisania o zamkniętych mniszkach, chrześcijańskich kobietach w duchowieństwie i dziecięcych wspomnieniach ze szkoły katolickiej. Nadal nie rozumiałam, że „Ktoś” woła mnie z powrotem do Wiary – dopóki nie zaczął krzyczeć.
Podczas jednej z naszych wycieczek łodzią na małej wyspie na Zatoce Meksykańskiej, ja i mój mąż mieliśmy bardzo zaskakujące spotkanie. Cieszyliśmy się szklaną taflą morza, kiedy nagle z głębin wynurzyły się dwa gigantyczne, wibrujące twarze i zajrzały do łodzi. Początkowo nie mogliśmy znaleźć słowa, aby nazwać to, co widzieliśmy, ale chwilę później krzyknęliśmy: „Manaty!”
A potem, z jakiegoś powodu, samozwańczy ateista w łodzi dodał z podziwem: „Oh, to było jak patrzeć w oblicze Boga.”
Jeśli to były delikatne pchnięcia, Bóg w końcu dał mi dość mocny impuls. Stało się to, gdy mój mąż wrócił do domu z podróży służbowej i oznajmił, zupełnie niespodziewanie: „Zatrzymałem się w katedrze św. Patryka i zapaliłem znicze za twoich rodziców i mojego tatę.”
Co? To był człowiek, który nigdy wcześniej nie był w kościele katolickim i na pewno bardzo mało wiedział o tradycji modlitwy za zmarłych. W tym momencie ogarnęło mnie przerażające uświadomienie, że nigdy nie modliłam się za moich rodziców, którzy zmarli wiele lat wcześniej.
Po tym wszystko poszło dość szybko. Odkryliśmy, że mieszkamy mniej niż milę od kościoła katolickiego. Poszliśmy na Mszę i zdecydowaliśmy, że podoba nam się pastor i modlitwy. Małymi kroczkami, zaczynając ponownie czytać Pismo Święte, miałam wrażenie, że Chrystus wychodzi z tych stron i zawładnął moim sercem.
Pewnej ponurej, zimowej nocy poszłam do Spowiedzi i uwolniłam swoją duszę od straszliwego, czarnego grzechu, który trzymał mnie w kajdanach przez lata. Płakałam, opowiadając księdzu o aborcji. Jako człowiek wielkiego miłosierdzia, opowiedział mi o słowach Chrystusa na krzyżu: „Wybacz im, bo nie wiedzą, co czynią”. Zapewnił mnie, że Chrystus również mi wybaczy.