
Człowiek współczesny budzi się rano z poczuciem misji. Nie jest to już misja przetrwania dnia w pracy, czy odhaczenia punktów na liście zakupów. To misja znacznie poważniejsza. Sięga po telefon, by sprawdzić, kim ma być dzisiaj. Kimś w rodzaju kalendarzowego superbohatera, którego kostium i moc zmieniają się z godnością wschodów słońca. Kiedyś kalendarz był prosty: dzień kobiet, dzień dziecka, dzień nauczyciela. A teraz? Dzień pizzy, dzień psa, dzień kota, dzień kropki, dzień niedźwiedzia polarnego, który nigdy nie widział Polski. Niedługo dojdziemy do dnia odkręcania słoika i dnia przechodzenia przez pasy na zielonym świetle.
I tak oto, ziewając, dowiaduje się, że dzisiaj jest Światowy Dzień Kropki. Kropki! Ta nieśmiała, samotna królowa zdania, która zazwyczaj musi dzielić uwagę z krzykliwymi literami, dostaje swoje własne twenty-four hours. Wyobrażam sobie te miliony kropek na całym globie, napuszone i dumne, maszerujące w defiladzie po linijkach zeszytów i ekranach komputerów. A my, ludzie, mamy je… no właśnie, co? Docenić? Narysować? Zjeść na śniadanie ziarnko pieprzu? To ostatnie pewnie byłoby bardziej na miejscu w Dniu Ziarnka Pieprzu, który z pewnością czai się za rogiem, być może 15 marca, tuż po Dniu Suchego Makaronu.
Zadziwiające, jak nasza cywilizacja, która podobno gna do przodu, w istocie zmierza w stronę totalnej infantylizacji kalendarza. Jesteśmy jak wielka, globalna klasa podstawówki, gdzie pani wychowawczyni – być może jakaś tajna rada marketingu z Genewy – codziennie wywiesza nowy, barwny rysunek. „Dzień Dobra! Dzisiaj świętujemy Dzień Uścisku Dłoni Sąsiada!”. Jutro: „Hurra! Dzień Marchewki!”. Pojutrze: „Uwaga! Dzień Cichego Westchnienia!”.
Problem w tym, że kalendarz to matematyczny twardziel. Ma tylko 365 pól (czasem 366, żeby go bardziej wkurzyć). A pomysły na „dni” mnożą się w tempie, które zawstydziłoby nawet króliki. W efekcie mamy do czynienia z kosmicznym tłokiem. Jeden dzień musi udźwignąć ciężar bycia jednocześnie Dniem Życzliwości, Dniem Własnoręcznie Robionego Chleba i Dniem Pamięci o Zapomnianych Kapciach. To prowadzi do sytuacji wręcz schizofrenicznych.
Wyobraźmy sobie scenę w polskiej szkole. W Szkole Podstawowej nr 1 im. Królowej Jadwigi trwa huczne świętowanie Dnia Lewego Buta. Korytarze udekorowane są lewymi trampkami, mokasynami i kaloszami. Dzieci piszą wypracowania „Co mój lewy but myśli o prawym?”. Tymczasem, za miedzą, w Szkole Podstawowej nr 2 im. Kopernika, ta sama data jest obchodzona jako Dzień Prawego Buta. Tam królują prawe półbuty, a chór śpiewa pieśń „Hej, prawy bucie, ostry jak kłucie!”.
I tu rodzi się pytanie: czy grozi nam konflikt? Czy pewnego dnia dzieci z „Jedynki”, w imię wyższości lewej strony, zbrojnie najadą na „Dwójkę”, by zawłaszczyć jej prawostronny dorobek? Czy będziemy świadkami Dnia Wojny między Dniem Wschodu a Dniem Zachodu? Miejmy nadzieję, że nie. Choć widmo Dnia Globalnego Nieporozumienia wisi nad nami niczym chmura w Dniu Chmury.
W tym całym carnivalesque brakuje mi jednego, jedynego święta. Tego, które byłoby najtrudniejsze do zorganizowania, a najłatwiejsze do przeżycia. Tego, na które czeka zmęczony nadmiarem bodźców duch współczesnego człowieka. Brakuje Dnia Niczego. Dnia bez patrona, bez hashtagu, bez obowiązku bycia miłym, kreatywnym czy świadomym. Dnia, który byłby po prostu… dniem. Pustą, czystą kartką w kalendarzu, którą można by zapisać własną nudą, lenistwem, lub – o zgrozo – zwykłą, cichą refleksją.
Ale cóż. Jutro znów się obudzimy, a tam – Światowy Dzień Gumy do Żucia o Smaku Mięty. Będziemy musieli chodzić naburmuszeni, żuć z namysłem i udostępniać w mediach społecznościowych historyczne selfie z pierwszą gumą, jaką przeżuliśmy. Bo nie świętować? To tak, jakby nie istnieć.
I tak oto, w tym wielkim cyrku nadmiaru, jedynym dniem, który naprawdę się liczy, jest ten, w którym zabraknie nam już sił, by świętować cokolwiek. A ten, przysięgam, już niedługo dostanie swój własny, oficjalny dzień w kalendarzu. Tylko go nie przegapmy pomiędzy Dniem Optymizmu a Dniem Puszystego Kociaka.
Dzień tego i owego może mieć też znaczenie polityczne. No bo spójrzmy szerzej – skoro każde środowisko ma już swój dzień, to czemu politycy mają być gorsi? To tylko kwestia czasu, aż w sejmowym kalendarzu pojawią się:
-
Dzień debaty bez awantury – święto absolutnie teoretyczne, coś jak Dzień Yeti. Wszyscy o nim słyszeli, nikt go nie widział.
-
Dzień posła, który przeczytał ustawę, nad którą głosuje – dzień wolny od pracy, bo i tak by się nie odbył.
-
Dzień ministra, który nie zmieni zdania w ciągu 24 godzin – nowość, święto trwalsze niż prognozy pogody.
-
Dzień obywatela, który rozumie tłumaczenia rządu – tu akurat potrzebny będzie długi weekend, bo to wymaga czasu i cierpliwości.
Niech mnie nikt nie przekonuje, że w polityce nie ma pola do świętowania. Weźmy choćby posiedzenia komisji: spokojnie można wprowadzić Dzień zasypiania na komisji. Na zdjęciach prasowych widać, że połowa ław już to świętuje na co dzień.
Do tego dochodzi klasyk: Dzień obietnicy wyborczej – święto ruchome, zaczyna się w kampanii i kończy dzień po wyborach. Potem zastępuje je Dzień zapomnienia obietnicy.
I żeby nikt nie poczuł się pokrzywdzony – przydałby się też Dzień opozycji, która się ze sobą zgadza. Ale to tak, jakby ogłosić dzień cichego sąsiada z wiertarką – brzmi pięknie, ale istnieje tylko w bajkach.
Najbardziej jednak czekam na Dzień niczego. Jedyny dzień, w którym nikt niczego nie obiecuje, nikt niczego nie świętuje, a kalendarz polityczny ma czystą kartkę. To byłby prawdziwy cud narodowy – a więc z góry wiadomo, że parlament wprowadzi go ustawą w… 1 kwietnia.