Z KART HISTORII… Nałogowo kradili konie…

2017-02-18 12:00:19

Średnio co 40 minut jakiś Polak traci swój samochód. Jak podają media nie jest najgorzej, bo liczba kradzieży się zmniejsza, a wykrywalność sprawców rośnie. Auta giną z zamkniętych garaży, są „pożyczane” przez nieletnich, zabierane z ulicy, giną nawet na strzeżonych parkingach. Tak rzeczy wyglądają Anno Domini 2017, a jak było wcześniej?
W XVIII w. po Nowym Dworze nie jeździły jeszcze samochody, co nie znaczy, że nie ginęły środki komunikacji. Około 10 lat po odzyskaniu przez Nowy Dwór praw miejskich, jesienią 1791 r. poszukiwano niejakiego Fryderyka. Fotografia wówczas nie istniała więc na liście gończym pojawił się dokładny opis poszukiwanego. Fryderyk miał lat około 18; twarz okrągłą; niezbyt długie, kasztanowate włosy; średni wzrost i krzywe nogi. Młodzieniec podejrzany był o kradzież konia. Na wszelki wypadek podano również opis „zaginionego”. Koń był gniady, ośmioletni z „pełnym wyposażeniem”. Oprócz zwierzęcia zginęły bowiem czaprak granatowy, uzda z czarnego rzemienia, rząd srebrny złożony z 40 elementów. Dla posługujących się nowocześniejszą „karoserią” przypominamy, że rząd koński był to komplet przyborów potrzebnych do jazdy wierzchem. Potencjalny koniokrad nie poprzestał na uprowadzeniu zwierzęcia, zaginęło także „wiele innych rzeczy srebrnych, zegarek, ostrogi, suknie i bielizna”. Ograbiony właściciel wyznaczył znaczną kwotę 100 zł. dla osoby, która zatrzyma złodzieja. Wysoka nagroda wskazuje na zamożność poszkodowanego, a wynikała prawdopodobnie z silnego wzburzenia, podejrzany Fryderyk należał bowiem do jego służby.
Podobnie jak współcześnie przed wiekami policji zdarzało się niekiedy odzyskać skradzione „fanty”. W 1800 r. nowodworska policja dumnie ogłaszała, że na komisariacie odebrać można odzyskane od złodzieja 2 młode klacze „jedna kara, druga skaro gniada”. Informacja zamieszczona w prasie miała doprowadzić do odnalezienia właściciela koni. Nadzieja była chyba na wyrost, bo w tamtych czasach nie można było mówić o powszechnym dostępie do gazet. Ciekawe ponadto, jak właściciel mógł udowodnić, że te właśnie konie do niego należą. Dumna wypowiedź nowodworskiej policji również była nieco przesadzona, bo konie odzyskano, ale złodziej uciekł.
Na konie nie każdy mógł sobie pozwolić, szczególnie w tak małej miejscowości jaką był Nowy Dwór. Do niewielkiego grona osób względnie zamożnych należał tutejszy proboszcz. Dzień po Bożym Narodzeniu w nocy z soboty na niedzielę 1807 r. ze stajni przy nowodworskiej plebanii wyprowadzono parę koni „jednego gniado srokatego, drugiego kasztanowatego”. Ukradziono sześcioletnie mierzyny, a więc konie robocze lub do zaprzęgu. W tym wypadku możemy przypuszczać, że właścicielem był ksiądz Stanisław Nadolski nasz pierwszy proboszcz. Oczywiście i w tym wypadku gwarantowano nagrodę i zwrot kosztów. Ksiądz Nadolski wyraźnie nie miał szczęścia do koni. Ponownie w nocy, tym razem jednak w październiku 1812 r. ktoś ukręcił kłódkę i wyprowadził ze stajni kolejne 2 mierzyny. Tym razem szpakowate, czteroletnie, konia i klacz.
Od końca XVIII w. Nowy Dwór był coraz bardziej wielokulturowy i wielonarodowy. W mieście i okolicy stacjonowały wojska rosyjskie. W połowie XIX w. zniknęła młoda klaczka należąca do kapitana Woronowa z 1-go batalionu saperów. Co prawda kapitan mieszkał w Pomiechowie, ale ostatnia informacja mówiła, że konia widziano biegnącego przez Nowy Dwór za jakimś powozem.
W 1897 r. w mieście działała końska mafia. Na początku roku „koniokradzi uprowadzili” konie Joela Rabinowicza i Wulfa Rajchmana. W ten sposób pierwszy stracił 50 a drugi 60 rubli. Ponadto Wulfowi Kupersztejnowi ukradziono sanki o wartości 15 rubli. W tym samym czasie w Jabłonnie skradziono konia wartego 50 rubli a należącego do Jana Hofmana. We wszystkich wypadkach złodzieje nie pozostawili właścicielom nawet uprzęży. Doniesienia prasowe zawierały jedno słowo świadczące o nagminności procederu: „W Nowym Dworze zaczęli znowu grasować koniokradzi.”
Nasze miasto nie było przypadkiem odosobnionym, właściciel „silników na napęd owsiany” nie mógł czuć się bezpieczny w żadnym miejscu. 5.09.1905 r. Josek Grobgelb z Nowego Dworu pojechał własnym wozem na zakupy do Warszawy. Wiedząc, że sprawunki nieco potrwają zostawił zaprzęg na strzeżonym podwórzu domu nr 13 przy ulicy Solec. Jakież było jego zdziwienie gdy po powrocie znalazł wóz pozbawiony napędu. Podczas nieobecności właściciela nieznany osobnik wyprzągł i wyprowadził konie oznajmiając pilnującemu podwórka szwajcarowi, że idzie je wykąpać. Czy uczynnego „łaziebnego” złapano niestety nie wiadomo.

Tytuł pochodzi od redakcji
M.Możdżyńska

Comments

comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *