Po wędliny do Goławic

2017-02-16 11:01:32

Dziennikarstwem zajmuję się tak długo, że nawet już nie pamiętam jak długo. Wiem jedynie, że ćwierć wieku dawno już minęło. Od tamtego czasu wiele widziałem i wiele przeżyłem. Ileż to razy łażono za mną abym napisał jakiś „ciepły” tekst o tej czy innej firmie. Kilka razy spotkałem się z jednoznaczną propozycją „wynagrodzenia” lub zapewnieniem, że „nie będę żałował”, że „każdemu się to będzie opłacało”.
Ześwinić się z premedytacją nigdy się nie zdecydowałem, ale jeśli uważałem za słuszne, pisywałem „ciepłe” teksty na temat różnych rodzimych biznesów. Szczególnie dziś, przy zalewie wyjątkowego gówna z całego świata, uważam, że wspieranie rodzimych inicjatyw jest naszym obowiązkiem.

Pewnego jesiennego dnia zaszedłem do sklepu w Goławicach. Na półkach przeróżne wędliny z własnej produkcji… zapach na całą okolicę… Co mi tam? Co ja wędlin nie widziałem? Załatwiłem sprawę nie związaną nijak z zakupami i w drzwi. Z tyłu słyszę nawoływania sprzedawczyni, która wyciąga w moją stronę rękę z jakąś kiełbasą. To podobno dla mnie. Cóż, głodny nie byłem, ale jak dają, to się bierze. Pada pytanie, czy taką lubię? Pomyślałem sobie: „A jaka to różnica? Dziś wędliny różnią się tylko ceną i nazwą. W gębie zawsze to samo.” Wziąłem, podziękowałem pięknie i wyszedłem.

W samochodzie oczywiście kiełbasę w garść i do ust. O! Kiełbasa smakuje jak kiełbasa! Dziwne. Przyszła kolej na szynkę. Znów zdziwienie. Szynka smakuje jak szynka! Niesamowite. Pomyślałem sobie: „Niegłupia kobita. Poczęstować dziennikarza czymś dobrym to najlepsza inwestycja.” Czort jednak z jej intencjami. Wędliny wręcz wspaniałe, warto ich promować.

Po dwóch tygodniach zaproponowałem napisanie jakiegoś artykułu o ich zakładzie i technikach produkcji tak dobrych wędlin.
– Nie! Ja nie chcę żądnego artykułu, nie chcemy i nie potrzebujemy żadnej reklamy. Mamy dość klientów – wpadła wręcz w histerię kobiecina. Przez pewien czas molestowałem ją licząc na zmianę decyzji. Trwała jednak uparcie przy swoim. Pozostało mi puścić focha i zapomnieć.

Miałem kiedyś koleżankę, właścicielkę piekarni. Gdy mieszkałem za oceanem i byłem zmuszony piec własny chleb, tęskniłem za nią jak diabli. Chleb piekłem smaczny, ale do jego krojenia potrzebna była siekiera. Nic więc dziwnego, że ucieszyłem się, gdy zadzwoniła i obiecała, że mnie odwiedzi. Podobno obok niej otworzyli jakiś supermarket i jej piekarnia straciła popyt. Już następnego dnia po jej przylocie zaczyniłem chleb i poprosiłem o asystowanie oraz wskazówki. Jakież było moje zdziwienie, gdy odpowiedziała mi, że ona nie wie, jak upiec chleb! Po jakimś czasie dowiedziałem się, że jej piekarnia zbankrutowała. Wszystkiemu winna była konkurencja i jej niskie ceny…

Po powrocie do Kraju zauważyłem, że nie wszystkie polskie małe piekarnie upadły. Na moim targowisku ludzie ustawiają się w kolejce o 4 rano przed budą, gdzie sprzedawane jest pieczywo z jakiejś niewielkiej piekarni. Pieczywo pyszne a piekarz wie, jak się piecze chleb.
Moja ciotka, która do marketu ma 300 metrów i może tam kupić wędlinę za 18 złotych, jedzie 9 kilometrów do Goławic i płaci po dwadzieścia kilka złotych za kilogram. Mówi, że jej się to opłaca, że wie, co je.

W zeszłym tygodniu stoję w kolejce w niewielkim sklepiku w Nowym Dworze. Kobieta przede mną pyta o wędlinę z Goławic. – Nie, dziś nie mamy, ale jest szynka z… – odpowiada ekspedientka. – Nie, dziękuję, poczekam do jutra – deklaruje niedoszła klientka. Trochę popytałem w innych sklepach. Okazuje się, że ta opinia o wędlinach z Goławic jest powszechna.
No nie! Chcą czy nie chcą, ja im reklamę muszę zrobić. Kiedyś musi być ten pierwszy raz, że dziennikarz łazi za biznesmenem chcąc go promować. Osobiście po wędliny jeżdżę do Goławic.

PK

Comments

comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *